Pora zerwać pajęczyny porastające powoli ten blog i nadrobić parę zaległości. A uzbierało mi się tego sporo :-) Na pierwszy ogień wrzucam parę migawek z dużego pokoju tudzież salonu, który co prawda jakiejś wielkiej metamorfozy nie przeszedł, ale lubię co jakiś czas coś poprzestawiać, coś dodać, namieszać to tu, to tam.
Często zmieniam dekoracje na stole, żongluję tacami, tworząc nowe aranżacje, więc fajnie byłoby utrwalić moje wymysły na blogu. Może powstanie z tego jakiś cykl z tacą w roli głównej, zobaczymy czy wytrwam w tym zamierzeniu ;-)
Po Wielkanocy, kiedy to pochowałam jajka i króliki, w całej okazałości rozpanoszyła się u mnie mięta. Okazało się, że słabość do mięty u mnie nie minęła, a wręcz przeobraziła się w zarazę, która dotknęła i moją 6-letnią córkę - mielibyście ubaw będąc świadkami naszych ochów i achów, kiedy na przykład ulicą przejeżdża miętowy samochód. Nowością (przynajmniej tutaj, bo rzecz dokonała się jakieś 2 miesiące temu) są czarne świeczniki. Wpadając w otchłań pinterestu oszalałam na punkcie czarnych świeczników. Jakiś czas trwało, zanim skompletowałam widoczny na zdjęciach zestaw (przekopując oczywiście olx). Świeczniki były złote, mosiężne (zanim trafiły w moje ręce), ale że u mnie złota i tak już jest dość sporo na ramkach w ściennej galerii, bez wahania je przemalowałam.
Jak malować mosiężne świeczniki? Wyczyściłam je z wosku, przetarłam benzyną ekstrakcyjną i naniosłam dwie warstwy zwykłej czarnej farby do drewna i metalu. Efekt nie do końca mnie zadowolił, ponieważ powierzchnia świeczników miała lekki połysk, toteż naniosłam jeszcze jedną warstwę - tym razem tablicówki. Ostatecznie chyba łatwiej byłoby pomalować je czarną farbą kredową, ale eksperymentowałam z tym, co akurat miałam pod ręką.
No dobra, dość gadania, obejrzyjcie zdjęcia i do zobaczenia następnym razem :-)